Archiwum lipiec 2015


lip 10 2015 Rozdział I
Komentarze (0)

 Rzadko, kiedy zdarza się, aby ktoś chciał bądź też próbował spisać swoją własną historię życia. Ja jednak należę do wyjątków, odkąd pamiętam zawsze tak było, dlatego też dziś siedzę przed ekranem laptopa i robię to, co zawsze lubiłam tzn. piszę wystukując coraz to żwawiej litery klawiatury tworząc kolejne nie koniecznie zrozumiałe, logiczne dla wszystkich słowa. Jako, że każda historia ma swój początek tak też i ja pokrótce przedstawię jak wyglądały pierwsze lata mojego życia na tym świecie.

Jako, że to historia o mnie wypadałoby się przedstawić. Mam na imię Ewrin, jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych i środkową pociechą rodziców, która według psychologów posiada niejako dobrą pozycję w hierarchii rodzinnej i powinno ze wszystkimi problemami sobie poradzić jednak czy to do końca prawda ciężko stwierdzić. Miejscem mojego zamieszkania jest nie taka już mała wieś, która jak to mówią idzie z postępem czasu. Jednak zostało, choć trochę elementów swojskości, które pozwalają mi na wyciszenie się, a co za tym idzie częste rozmyślania na temat ogólnej egzystencji życia. Gdy już po krótce wiecie, z kim będziecie mieć do czynienia, warto byłoby również określić jak wyglądam, ponieważ jakby nie patrzeć w dzisiejszych czasach wiele osób uzależnia swoje życie od niezbyt istotnego aspektu, jakim jest wygląd zewnętrzny. Więc tak…siebie mogę opisać, jako niską osóbkę, mającą zaledwie 155 cm wzrostu, szczupłą (waga tutaj jest nie istotna), długie ciemne włosy i brązowe oczy, o owalnej twarzy, nosie pokrytym niewielką ilością piegów, znaki szczególne to trzy pieprzyki znajdujące się pod lewym okiem w jednej linii oraz znamię na brzuchu tuż obok pępka. Dobra tyle powinno wystarczyć, jeśli chodzi o moje lico. Na dobra sprawę ktoś, kto jest dość kreatywny stworzy swój własny, nie koniecznie odzwierciedlający prawdziwy obraz mnie. Szczerze powiedziawszy mało pamiętam ze swojego dzieciństwa, być może, dlatego, że nie było ono warte zapamiętania. Jako dziecko byłam bardzo nieśmiała i małomówna, a to wszystko przez to, że świat mnie bardzo przerażał. Nie wiedzieć, czemu wolałam przebywać sama, nie chciałam się nikomu narażać i wychylać poza ten mój mały dziecięcy świat. Tak, byłam dziwnym dzieckiem, nie oszukuję się. Niby wszystko wydaje się w porządku, pełna rodzina ze środkami do życia, standardowy obrazek mama, tata, rodzeństwo, kot i pies, ale nie tak chciałam żeby wyglądał mój świat, po prostu mu czegoś brakowało. Być może wzajemnego szacunku i zrozumienia.

Pierwszym poważnym etapem w moim życiu było pójście do przedszkola, które mieściło się 500 m od mojego miejsca zamieszkania. Nie ukrywam cieszyłam się na dzień, w którym po raz pierwszy przekroczę mury szkoły, chyba jak każdy maluch. Przed dzień tego ważnego wydarzenia mama przygotowała mi odświętny strój, biała bluzeczka i czarna spódniczka spełniająca można rzec tylko jej wymagania, ponieważ ja nienawidziłam wszelkiego rodzaju kolorowych sukieneczek i spódniczek, które odsłaniały moje nogi. Tata zaprowadził mnie na mszę w kościele parafialnym mieszczącym się około 3 km od mojego domu, rozpoczynającą nowy rok szkolny. Po zakończonych uroczystościach kościelnych zaprowadził do budynku gdzie poznałam Panią przedszkolankę i moich rówieśników. Parę osób znałam już wcześniej, gdyż niedaleko mieszkali i niekiedy zdarzało mi się z nimi bawić. Jak to zazwyczaj bywa pierwszego dnia, każde z dzieci miało możliwość wyboru miejsca, w którym będzie grzecznie siedziało i zgłębiało tajniki wiedzy. Ja wybrałam miejsce tuż obok mojego sąsiada, z którym byłam w dobrej relacji koleżeńskiej. Po zakończonym dniu wróciłam wraz z tatą do domu i podekscytowana opowiadałam jak fajnie było i już nie mogłam doczekać się kolejnego dnia, w którym rozpoczynały się zajęcia. Kolejny dzień niby normalny, ale nie dla mnie, byłam żądna wiedzy, poznawania nowych rzeczy, a także miałam cichą nadzieję na zdobycie prawdziwego przyjaciela. Wybiła godzina 8: 00, wtedy właśnie rozpoczynałam naukę. Usiadałam na wybranym wcześniej przez siebie miejscu, przedszkolanka odczytała obecność i wyznaczyła na każdy tydzień dwie osoby do dyżurów w klasie. Mnie padło pełnić dyżur z dziewczynką o imieniu Karina. Karina to niebieskooka blondyneczka posiadająca zamożnych rodziców, mogąca pozwolić sobie na o wiele więcej niż pozostali uczestnicy wychowania przedszkolnego. Nie czułam, że ta znajomość będzie dobra i w sumie się dużo nie pomyliłam. Na początku może i było kolorowo wspólne dyżury zbliżały nas do siebie, zaczęłyśmy się kumplować, dużo rozmawiać i śmiać. Byłam zadowolona, że mam koleżankę, której mogę ufać, jednak życie bywa zgubne i czar szybko prysł. Różnice klasy społecznej pokazały okrutność ówczesnej rzeczywistości. Wtedy właśnie to zdałam sobie sprawę, że pieniądze niszczą ludzi i nigdy nie pozwolę, aby ktoś próbował mnie „kupić”. Powoli mijał rok szkolny. Postanowiłam skupić się na tym, co wtedy wydawało mi się najważniejsze, tzn. poznawaniu liter, liczb, podstaw dodawania i odejmowania, gdyż wiedziałam, że już za niedługo czeka mnie kolejny etap edukacji, jakim jest szkoła podstawowa. Rok przedszkola, często nazywanej klasą zero pamiętam słabo, jakby przez mgłę. Zarówno wtedy jak i dziś w szkołach istnieje zjawisko tworzenia się grup i podgrup klasowych, gdzie ktoś zajmuje lepsze, a ktoś inny gorsze miejsce w tej brutalnej hierarchii. Jako, że ja jestem i zawsze będę indywidualistką nie chciałam należeć do żadnej z grup postanowiłam trzymać się na uboczu i robić swoje. Tak minął rok, rozdanie dyplomów, wspólne zdjęcie do kroniki i każdy poszedł w swoją stronę. Nadeszły wakacje czas beztroskiej zabawy, odpoczynku i prac zbiorów w pobliskim lesie jagód, dziadów, itp. I znów nastało oczekiwanie i rozmyślanie: „Jak to będzie w nowej szkole?”, „Czy poznam kogoś interesującego?” i najważniejsze „Czy sobie poradzę?”.

Dwa miesiące wakacji minęły szybko i znów powtórka z rozrywki, cały ten cyrk, odpicowanie dziecka, zaprowadzenie do szkoły, która już była znacznie dalej od domu, bo 2,5 km, poznanie nowej Pani nauczyciel i osób zapisanych do tej samej klasy, co ja „I B”. O ile dobrze pamiętam klasa liczyła 18 osób w tym 10 chłopców i 8 dziewczynek. Dużo w niej było obcych dla mnie osób, co znów budziło we mnie lęk. Myśl, że będę zmuszona po raz kolejny się przedstawiać i o sobie opowiadać bardzo mnie stresowała, gdyż nie lubiłam opowiadać o sobie. Zawsze uważałam, iż moje życie nie jest na tyle ciekawe by się z kimś nim dzielić, dlatego wcześniej w głowie ułożyłam sobie regułkę, którą powiem, a w razie jakichś zbędnych pytań będę improwizować. Jakoś przeżyłam tą całą błazenadę, a ile, co po niektórzy mieli uciechy w związku z tym, że mogą się pochwalić, jacy to oni wspaniali nie są. Uważam osobiście, że skromność jest w takich sytuacjach bardziej na miejscu i nie przekreśla szans na „wbicie” się w grupę. Najważniejsze by być najzwyczajniej w świecie sobą bez żadnej świecącej otoczki, której blask może nieraz człowieka sprowadzić na nie koniecznie dobrą drogę. Na tym etapie kształcenia nie było już tak cudnie jak w klasie zero. Wychowawczyni sama obrała system, w którym nas porozsadzała. Postanowiła to zrobić wzrostowo, tzn. najniższe osoby siedzą z przodu, z kolei Ci najwyżsi z tyłu. Z racji tego, że ja zawsze byłam niska przyszło mi zająć honorową pierwszą ławkę wraz z Lennym. W duchu mówiłam sama do siebie: „…za co mam siedzieć z chłopakiem, jeszcze z takim, którego zupełnie nie znam. To jakiś żart, pech, nie wiem…”. No cóż w życiu nie koniecznie musi być tak jak tego chcemy, kolejne ważne stwierdzenie z mojej strony, które ma swoje odzwierciedlenie i jest jak najbardziej aktualne do dnia dzisiejszego. Na tym etapie też nie zamierzałam próżnować i dać z siebie wszystko, choć nie zawsze mi to wychodziło. Wiem jedno starałam się i to się liczy. W końcu czekało mnie, aż 6 lat mojego życia w szkole podstawowej.           

W pierwszej klasie został wprowadzony podział na poszczególne przedmioty, co prawda nie było ich dużo, ale trzeba było poświęcić znacznie więcej czasu na naukę, co oznaczało coraz mniej czasu na słodkie lenistwo. Na tym etapie zaczęły się tzw. „schody”. Ja „ulubowałam” sobie przedmioty typowo humanistyczne, trudności jak można się domyśleć sprawiały mi przedmioty ścisłe, aczkolwiek nie wszystkie. Jedynym przedmiotem szkolnym, jaki spełniał moje oczekiwania, co do zainteresowań była przyroda i wszystko, co z nią związane. Moimi oczami wyglądało to tak, iż niektóre rzeczy w niej zachodzące były niczym magia, którą ciężko wytłumaczyć w ten czy inny sposób. Być może fakt, iż jestem człowiekiem, który lubi marzyć, fantazjować o różnorakich rzeczach sprawił, że właśnie to było tym, co lubiłam. Typową humanistką, również do końca nie byłam. Jak większości osób w tym przedziale wiekowym dużą trudność sprawiała część nauczania związana z zasadami ortografii. Za to wszystkie, szczególnie te z nutką rzeczy nie z tego świata opowiadania były dla mnie jakimś oderwaniem od codzienności dnia powszedniego. Wymarzyłam sobie, że za parę lat to ja napiszę coś, co pozwoli innym na mały „odlot” w nieznane. Jednak jak to mówią najpierw należy zacząć od czegoś mniejszego, co wprowadziłoby w ten świat. W moim przypadku były to krótkie rymowane wierszyki, tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Dominowała we mnie chęć stworzenia czegoś naprawdę wielkiego, co podbije serca ludzi na całym świecie. Na to jednak musiałam zdecydowanie jeszcze poczekać, to nie był mój czas. Nie byłam uczennicą jakąś szczególnie uzdolnioną, nazwałbym siebie przeciętną. Trudności większych nie miałam ze stopniami, tym bardziej, że zależało mi na tym by nie zawieść mojego taty, który edukację i wyniki stawiał na pierwszym miejscu. Głupie uczucie, że robisz coś dla kogoś, a nie dla siebie. I teraz większość z was na pewno by rozpoczęła czynić wielkie osądy wobec mojej osoby, ale tak naprawdę ja już to przeżyłam, już nie mam na to wpływu, nic nie zmienię, więc sądzę, że nie ma w tym momencie najmniejszego sensu rozmyślać nad tym, dlaczego byłam taka, a nie inna. Nie ma, co gdybać, idźmy dalej…

Klasa druga była dla każdego wierzącego dziecka ekscytująca z racji przygotowania się do przyjęcia po raz pierwszy, jako pełnoprawny chrześcijanin Komunii Świętej. Stresującym po części przedmiotem bynajmniej dla mnie stała się z tej racji religia. Mnóstwo nowych przykazań, modlitw, pieśni miała pomieścić głowa 9 letniego dziecka, a jak wiadomo z resztą bardziej istotnych przedmiotów nie można było zostawać w tyle. Teraz tak myślę, że niezłą harówkę mają wszystkie dzieci przygotowujące się do tego wydarzenia. Na tym etapie obowiązkowym było również odbycie bilansu w ośrodku zdrowia. Chyba jak każdy, tak też i ja nie lubiłam badań, tym bardziej, że zawsze słyszałam na nich jedno: „niskorosłość, niedowaga”. Te słowa oznaczały dla mnie ciężką przeprawę w domu z rodzicami. Powiem wprost byłam zmuszana do jedzenia. Do dnia dzisiejszego mam złe wspomnienia, jeśli chodzi o spożywanie posiłków domowych. Ja plus obiad przy mojej mamie to coś strasznego…wieczne krzyki, bezsensowne straszenie szpitalem i kroplówkami. To nie na głowę tak młodziutkiej osoby. Siedzenie przy stole zawsze równał się płacz. Nie wystarczało to, że zjadam tyle ile byłam w stanie, musiało być coś nad to. Potrafiłam godzinami siedzieć nad tym „dorzuconym” posiłkiem, patrzeć się na niego i wysłuchiwać krzyków. Wtedy i sumie do dziś nie jestem w stanie pojąć tego, dlaczego tak mnie psychicznie rodzice krzywdzili. Litry wylanych łez i tak naprawdę nie potrzebnie, bo nie musiało tak być. Jak widać żyję, mam się dobrze i nic nie wskazuje na to by się to miało zmienić. Wracając do tych bardziej pozytywnych wydarzeń od września do maja trwały przygotowania wszystkich dzieciaków na wielki dzień. W tym samym czasie podczas zajęć lekcyjnych zaczęłam coraz więcej pojmować i z coraz większą łatwością przyswajać wiedzę, choć drobne potknięcia się dalej zdarzały. Jak ja nie lubiłam tych świadectw opisowych: „Brak jej pewności i zdecydowania. Wypowiada się cicho i nieśmiało…”. Hello!? Czego można oczekiwać od dziewczynki, która nie zbyt radzi sobie z emocjami i funkcjonowaniem w społeczeństwie. Poza tymi bzdurami „opisówka”  w wydaniu mojej wychowawczyni była na moją korzyść. Nadszedł maj, a wraz z jego początkiem błazenada, mierzenie się do alby komunijnej, spotkania w kościele, itd. I standardowo nie trzeba zgadywać gdzie ja stałam podczas tej całej ceremonii…oczywiście w pierwszym rzędzie pierwsza. Nawet tego dnia 21 maja 2000 r. moja mama nie mogła zostawić mnie w spokoju i oczywiście musiała zacząć krytykować: „rozwaliłaś koczka, uciapałaś się…” wciąż ta sama gadka. Mogła sobie wtedy odpuścić. Dzień po uroczystości w klasie panował istny szał przechwalania się i licytowania zarazem kto otrzymał lepsze prezenty. Dla mnie te całe prezenty były zbędne, nie o to w końcu w tym wszystkim chodzi przecież. Zapraszając matkę chrzestną pamiętam jak zapytała mnie co chcę otrzymać, ja długo nie zastanawiając się odpowiedziałam, ze nic nie potrzebuje. Gardzę materialistami, jak w ogóle tacy ludzie się uchowali. No i jakoś przebrnęłam przez drugą klasę, choć dostrzegłam, iż szkoła zaczęła mi się coraz mniej podobać.

Niezbyt dobrze pamiętam co się działo w trzeciej klasie, umknęło mi to jakoś nieodwracalnie. Choćbym nawet starała się odtworzyć jakieś wydarzenia z tego czasu, to nie za bardzo potrafię. I to jest smutne, że część chwil z naszego życia znika niepostrzeżenie. Być może dzieje się tak, iż te mało istotne zdarzenia wypieramy z pamięci na rzecz tych wartych zapamiętania.

Wyższy szczebel edukacji, tj. od klasy czwartej do szóstej wiązał się z przygotowaniem do egzaminu szóstoklasisty mającego na celu zweryfikowanie zdobytej dotychczas wiedzy teoretycznej podczas lekcji zarówno z zakresu przedmiotów ścisłych jak i humanistycznych. Z mojego punktu widzenia uważam, iż ten cały egzamin nie jest aż tak istotny, ponieważ w związku z tym, że szkoły potrzebują uczniów (wiadomo, przecież za każdym uczniem pieniądz idzie dla szkoły) do gimnazjów przyjmują wszystkich bez wyjątku. W mojej miejscowości szkoła gimnazjalna znajdowała się na miejscu, co było równoznacznej z tym, iż wszyscy uczniowie tam pójdą. Każdy i każda na miarę swoich możliwości napisał ten egzamin i niezależnie od wyniku mógł wejść na kolejny stopień zdobywania wiedzy i umiejętności społecznych.

Gimnazjum to jeden z najgorszych etapów mojego życia, nawet jakby mi zapłacili to nigdy, przenigdy w życiu bym się tam nie wróciła. To całe dorastanie było dziwne, zachowania niezrozumiałe, nie ogar totalny. W moim przypadku pojawiła się pierwsza miłość oczywiście nie odwzajemniona, takie moje spaczone szczęście…pfff… Byliśmy już młodzieżą, aczkolwiek nasze zachowanie na to nie wskazywało. Moja klasa to „I C”, a w niej 23 osoby (dokładnej liczby dziewcząt i chłopców nie pamiętam). W tym momencie weszliśmy na poziom hard. Jeszcze drobniejszy podział na przedmioty i dłuższy czas przebywania w placówce. Niekiedy zdarzało się po 8 godzin lekcyjnych dziennie. Żeby było śmieszniej to na koniec trzeciej klasy czekał nas kolejny egzamin, tym razem gimnazjalisty od którego zależało do jakiej szkoły średniej nas przyjmą. Dodatkowo przyjęcie kolejnego sakramentu jakim było Bierzmowanie. Nie powiem, że nie był to ciężki czas…bo był i to ciężki jak cholera. Duża ilość przedmiotów dawała o sobie znać, a poza tym (tak jak i pewnie jest teraz) zaczęła się chora rywalizacja o oceny. Zjawisko takie jak przyjaźń prawie już nie maiła racji bytu. Gimbaza to swego rodzaju dżungla, a każdy uczeń walczy tam o przetrwanie. Mnie jednak udało znaleźć się parę osób z którymi miałam lepszy kontakt, niż z pozostałymi. Wydawać by się mogło, że znów udało mi się znaleźć kompana do rozmów, a była nią niejaka Katerin. Niby spoko dziewczyna prosta ze wsi, nie wyróżniająca się spośród tłumu, długie kasztanowe włosy, zielone oczy, nieco wyższa ode mnie, piegowata, mająca swoje problemy jak każdy zresztą. Nawet nie wiem jak rozpoczęła się ta znajomość tak samo wyszło. Sielskie życie zawsze wymaga wyborów i poświęceń, w tym przypadku była to rezygnacja z gorszej znajomości na rzecz trochę lepszej. Bowiem dopiero po 3 latach okazało się, iż ta cała przyjaźń z Katerin strony polegała tylko i wyłącznie na tym, że ja mam jej pomagać w nauce by jakoś przechodziła z klasy do klasy, a to było nie fair. To było tylko zwykłe wykorzystywanie mnie z jej strony, ale cóż takie są prawa dżungli. Jedyne co zawdzięczam szkole gimnazjalnej to to, że dodała mi pewności siebie, a chłopak w którym się podkochiwałam nauczył mnie odpowiadać na głupie zaczepki w bardzo dosadny sposób i tak zostało mi do dnia dzisiejszego. Próby zabiegania o Martina spełzły na niczym, wtedy flirt to nie była moja bajka. Jeśli chodzi o te sprawy to doszłam do wniosku, iż najlepiej być sobą i nie udawać kogoś kim się nie jest. Trzeba liczyć się z tym, że albo się komuś spodobasz takim jakim jesteś, albo i nie, a porażkę należy z godnością przyjąć i nie oglądać się za siebie, tylko działać (może nie od razu) dalej. Pierwsze dwa lata przebiegły jak dla mnie w miarę sprawnie,  starając się o średnią nie mogłam dopuścić do żadnej dopuszczającej oceny, a co gorsza zagrożenia. Każdemu jednak może powinąć się  noga i tak też się stało w moim przypadku. Klasa trzecia semestr pierwszy dwie oceny dopuszczające z chemii i fizyki, coś materiał mi nie siadł. Żeby wszyscy mogli być szczęśliwi a w szczególności mój ojciec musiałam przyrzec, że do końca roku się poprawię. Kieruje się jedną prostą zasadą w życiu „nie składać obietnic bez pokrycia”. Dlatego i tym razem dotrzymałam danego słowa, choć to trudne było. Elegancko wszystkie potrzebne egzaminy przed przystąpieniem do Bierzmowania zdałam więc 23 kwietnia 2007 r. „zaliczyłam” kolejny sakrament. Zakończenie tego szczebla edukacji było niczym zbawienie, nawet nie zdajecie sobie sprawy jak bardzo się cieszyłam. Rzecz jasna egzamin na zakończenie gimnazjum jakoś też się tam zdało.